Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 43

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 43

W Krakowie trwa tygodniowe literackie szaleństwo. Niezwykle inspirujące, ale dla tych, którzy nie lubią tłumów czasem i męczące. A co jeszcze ciekawego pojawiło się w tym tygodniu w okolicy książek?
  • Etgar Keret przedstawia Stany Zjednoczone pod rządami Donalda Trumpa. Dystopia czy już rzeczywistość?
  • Kolejna odsłona w dyskusji o Szekspirze: czy Marlowe mu pomagał, czy nie? I czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
  • Osobista biblioteka Philipa Rotha trafi ... do biblioteki. Zbiory pisarza zostaną zgromadzone w pomieszczeniu specjalnie do tego zaprojektowanym.
  • We Frankfurcie skończyły się targi książki, ogłoszono więc czym prędzej, że za rok honorowym gościem będzie Francja

Zdjęcie tygodnia: Biblioteka Publiczna w Sztokholmie.
Źródło: dressingtheair.com



Beksińscy. Portret podwójny, Magdalena Grzebałkowska

Beksińscy. Portret podwójny, Magdalena Grzebałkowska

Beksiński jest tak charakterystycznym artystą, że nie mogłam tego wpisu zilustrować dziełami kogoś innego, "Strefa II", lata 50-te.
Na ostatnim spotkaniu z cyklu „Czytaj nie czekaj. Awantury o książki” Sylwia Chutnik nawiązując do sposobu w jaki powstawała „Lalka” Bolesława Prusa (cotygodniowe odcinki publikowane w gazecie) powiedziała, że osoby zmuszone do regularnego pisania tekstów często noszą je ze sobą i do końca nie mogą być pewne, gdzie je zaprowadzą. Okazuje się, że ma to zastosowanie do osób zdecydowanie mniej utalentowanych niż Sylwia Chutnik i Bolesław Prus. Po przeczytaniu książki Magdaleny Grzebałkowskiej „Beksińscy. Portret podwójny” nie chciałam pisać recenzji. Co zatem czytacie w tej chwili? Tekst, który powstał jakby sam, przy kuchennym stole, na basenie a ostatnie zdanie wypłynęło w jacuzzi. 

Magdalena Grzebałkowska wykonała tytaniczną pracę przy pisaniu tej książki. Gdy patrzę na przypisy, nie mogę wyjść z podziwu nad tym, ile czasu musiała spędzić czytając korespondencję Beksińskich, ile energii musiała włożyć w spotkania z osobami, które ich znały, ile siły i delikatności użyć, by przekonać do rozmowy i udostępnienia materiałów. A przecież nie są to tylko listy, które obaj, Zdzisław i Tomasz, pisali są to też listy Zofii, pamiętnik foniczny i wideo całej rodziny. Są to także programy telewizyjne i radiowe, wywiady udzielone mediom, audycje radiowe młodszego Beksińskiego. Grzebałkowska musiała to wszystko przeczytać, przesłuchać i obejrzeć, przeanalizować i złożyć tak, by przekazać czytelnikowi spójną historię. Zresztą trochę wbrew tytułowi nie jest to tylko portret panów Beksińskich. Choć bez wątpienia grają oni pierwsze skrzypce, książka byłaby niepełna bez Zofii (żony i matki) oraz babć, zwłaszcza babci Beksińskiej. Mogłoby się wydawać, że dzięki swoistemu ekshibicjonizmowi Zdzisława (nawet znajomi narzekali jak długie listy potrafił pisać), kompulsywnej konieczności opisywania najzwyklejszych szczegółów codziennego życia, Magdalena Grzebałkowska miała ułatwione zadanie. Nic bardziej mylnego. Bo z natłoku informacji co Beksińscy jedli, gdzie pojechali i z kim rozmawiali, musiała wyłuskać rzeczy istotne i warte przekazania czytelnikowi. O tym, jak trudno pracuje się reporterowi w takich warunkach i jak przytłaczająca może być ilość informacji pisał też Cezary Łazarewicz w książce o sprawie Grzegorza Przemyka

 Nie jestem fanką malarstwa Beksińskiego, zdecydowanie bardziej przemawiają do mnie jego fotografie, "Kompozycja", lata 50-te.
Tym większy podziw wzbudza obiektywność z jaką autorka podeszła do rodziny Beksińskich. Nie ma w tej książce taniej psychologii czy nachalnych prób tłumaczenia zawiłych stosunków rodzinnych i samobójczej śmierci Tomka. Owszem, są drobne wskazówki, lekko zarysowane hipotezy, ale tak delikatne i wycofane, że pozostawiają czytelnikowi dużą swobodę interpretacji (a te potrafią być przeróżne). Przede wszystkim jednak świadczą o ogromnym szacunku i wyczuciu autorki. Opinia publiczna wydała swego czasu wyrok na rodzinę Beksińskich, tymczasem Magdalena Grzebałkowska napisała książkę, którą udowadnia jak niesprawiedliwy mógł być to osąd. 

„Beksińscy” to nie tylko opis skomplikowanych relacji międzyludzkich, lęków i obsesji, zmagań z rzeczywistością, do której nijak się nie przystaje.  To także fantastyczny opis procesu twórczego Zdzisława Beksińskiego, jego  inspiracji i stosunku do dzieł. Nie jest niczym wyjątkowym, że publiczny odbiór obrazów artysty drastycznie rozmija się z jego indywidualnym podejściem czy intencjami. Magdalena Grzebałkowska świetnie to przedstawia. Dodatkowo podkreśla jakim błędem jest nadawanie samemu twórcy cech jego dzieł. Bo jak ktoś, kto maluje tak ponure obrazy, może po prostu jeść banalną pizzę czy kurczaka z KFC? Niezwykle ciekawe jest też oddanie realiów czasów, w jakich przyszło żyć Beksińskim: PRLowskiej prowincji jaką był Sanok, możliwości jakie dawało życie w stolicy czy zmianom jakie przyszły wraz z przełomem politycznym. Można też prześledzić dokładnie, jak nudne i mało twórcze potrafi być życie artysty, ile czasu potrzeba na organizowanie i administrowanie, rozmowy, korespondencję, jak ważne są znajomości na rynku sztuki. Podobnie zresztą świetnie przedstawiony jest mechanizm funkcjonowania polskich mediów, zwłaszcza ten z końca XX wieku.

Muszę przyznać, że parę razy zgubiłam się w natłoku informacji. Czasem autorka wspomina o jakimś wydarzeniu dużo wcześniej, a gdy nadchodzi jego właściwy czas nie powtarza ważnych szczegółów, a czytelnik o słabszej pamięci skazany jest na wertowanie kilkuset stron w poszukiwaniu odpowiedniego fragmentu. Podobnie zagubiona czułam się jeżeli chodzi o obrazy. Chociaż książka zawiera liczne reprodukcje wydawało mi się, że nie ma tam wszystkich ważnych opisywanych w tekście dzieł. Szkoda, ale na całe szczęście są to jedynie drobnostki, które nie psują ogólnego wrażenia. 

Jedna rzecz długo nie dawała mi spokoju: jak oceniać książkę, która w większości składa się z cytatów? Oczywiście, że porządne biografie czy reportaże opierają się na wielu źródłach, ale Grzebałkowska zdecydowała się na umieszczenie dokładnych cytatów z listów Beksińskich czy wypowiedzi swoich rozmówców. Czym więc jest ta książka? Rodzajem wielkiego literackiego patchworku? Gigantycznym copy paste’m? Rozmyślałam o tym w domu na głos, na co zareagował Nieślubny: „Wiesz, w muzyce funkcjonują twórcy, którzy nie napisali sami ani jednego dźwięku. Taki DJ xy nagrał kiedyś płytę, która w całości składa się z fragmentów utworów innych. I jest genialna!”.

Czy „Beksińscy. Portret podwójny” to genialna książka? Może. Czy Magdalena Grzebałkowska jest utalentowaną DJką? Na pewno!

Źródło fotografii: culture.pl


Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 42

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 42

Jesień dla miłośnika książek i literatury to bardzo emocjonująca pora roku. Dzięki temu łatwiej znieść tę okropną szarość za oknem. Miłego czytania!
  • We Frankfurcie odbywają się jedne z najważniejszych targów książki. Szczegółowe relacje, najciekawsze premiery a nawet menu tej imprezy znajdziecie na stronach Frankfurter Allgemeine Zeitung
  • The Guardian spytał się czytelników, jakie są ich ulubione biblioteki w Stanach Zjednoczonych. Artykuł nie tylko dla miłośników "zdjęcia tygodnia". 
  • Sztuka, fałszerstwa, ukryte symbole, kradzieże mogą być wdzięcznym tłem albo wręcz głównym tematem powieści. O związkach literatury i malarstwa możecie przeczytać na stronach The Guardian
  • Zaś na blogu LA Review of Books artykuł dlaczego Republika Francuska ma obsesję na punkcie kobiecych ubrań? 
  • Sympatycy twórczości Tove Jansson powinni rozważyć wizytę w Londynie. W galerii Dulwich do końca stycznia będzie można podziwiać jej liczne prace: rysunki, autoportrety czy pejzaże.

Zdjęcie tygodnia: Niemiecka Biblioteka Narodowa, Frankfurt nad Menem.
Źródło: goethe.de



Serce, Radka Franczak

Serce, Radka Franczak

Edward Weston, Akt, 1936 r.

Debiutancka powieść Radki Franczak, absolwentki łódzkiej filmówki, fotografki i reżyserki filmów dokumentalnych,  to całkiem dobra lektura. Główną bohaterką jest młoda dziewczyna, Wika, która wraz ze swoim chłopakiem wyrusza autostopem do Szwajcarii. Tam przede wszystkim zarabiają na studia i planowane wesele. Historia brzmi dla wielu trzydziestolatków znajomo, bo nawet jeżeli sami nie wyjechali za pracą, zrobił to pewnie ktoś z ich bliskich czy znajomych. I czytając „Serce” miałam wrażenie, że słucham opowieści koleżanki. Urzekającej prostotą, trochę takiej współczesnej powieści drogi, ale bez wyjątkowych, zapierających dech w piersiach przygód. Niestety czasami wkradała się do niej banalność, uproszczenia czy wręcz cytaty ze złotych myśli. 

Bardzo w tej powieści podoba mi się uwaga poświęcana kobietom. To one grają w niej pierwsze skrzypce: Wika, główna bohaterka, dla której Szwajcaria jest nie tylko podróżą w dal, ale też i w głąb siebie, jej matka, ciotka i siostra, a także starsze Robin i Shirley,  którymi opiekuje się podczas pobytu zagranicą. 

„Któregoś dnia, po południu, na stację wjechał, trąbiąc jak na wesele, czerwony mercedes, stary, długi van. Wysiadły z niego kobiety.
Wszystkie cztery były około osiemdziesiątki, miały długie, rozpuszczone włosy, w które powtykały różne tasiemki, kwiaty, opaski. Szły na bosaka, w wielobarwnych sukienkach, cienkich spodniach, spódnicach, zlewając się w jeden powiewający lekkością kolorowy obraz. Pokrzykiwały i machały do ludzi na stacji, witając się, jakby przybyły do swoich bliskich, głośnym śmiechem, żywotnością, wigorem odmieniając na chwilę to nijakie miejsce. (...)
Stałam i patrzyłam na nie. Wdychałam każdy ich ruch. Jeszcze w życiu nie widziałam tak pięknych starych kobiet. Nasze były raczej zawiedzione, raczej niezadowolone, surowe. Musiały odczuwać siebie jako rzeczy, stare rzeczy, których już nikt nie chce. (...)
Stare kobiety, które tutaj widziałam, były siłą, jak burza i wiatr, i słońce. Wydawało się, że potrafią być delikatne i zarazem mocne, że cieszą się tą chwilą bez oporów znacznie bardziej niż ja. Niż my. Nie ośmieszały ich wstążki, kolorowe ubrania (...)”

Radka Franczak świetnie też opisała odkrywanie przez Wikę cielesności, a właściwie ciała, swojego i cudzego. I to nie tylko w chwilach zachwytu, jak ta cytowana powyżej, ale też wtedy gdy ciało staje się ciężarem, przestajemy nad nim panować, gdy jest pomarszczone i brzydko pachnie. 

Jest też w tej książce z jednej strony podziw dla Zachodniej Europy, bogactwa i przepychu, tak charakterystyczny dla lat 90-tych. Z drugiej ukryta krytyka konsumpcjonizmu, manii posiadania przedmiotów bez znaczenia, i to wciąż nowych, które w zastraszającym tempie zasilają góry śmieci.

Wika nie jest niesamowitą literacką bohaterką i nie wiem czy ta książka przetrwa próbę czasu, ale dla kilku świetnych fragmentów warto ją przeczytać.  

Źródło zdjęcia: wsimag.com
Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 41

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 41

Wybaczcie mi to karygodne opóźnienie w prasówce, ale pochłonęło mnie życie poza internetem i bez komputera. Nie przedłużając oto kolejna porcja ciekawostek literackich.
  • Na Literary Hub opowieść o człowieku, który już w XVIII w. wymyślił tanie księgarnie. 
  • Salvador Dali napisał z żoną książkę kucharską. Będzie bestsellerem nadchodzącego Bożego Narodzenia. 
  • Jeżeli chcecie się porządnie rozerwać proponuję Wam quiz. Czy rozpoznacie autora po jego odręcznym piśmie?
  • Frankfurter Allgemeine Zeitung zastanawia się dlaczego to głównie mężczyźni są nominowani i wygrywają nagrody literackie, chociażby Deutscher Buchpreis.

Zdjęcie tygodnia Biblioteka Publiczna w Denver, filia.
Źródło: slantinteriors.com
Nobel dla Dylana - back to basics?

Nobel dla Dylana - back to basics?


Podoba mi się tegoroczny literacki Nobel. Podoba mi się to, że nie dostał go autor wielostronicowej powieści i podoba mi się to, że dostał go piosenkarz. Od dawna gdzieś tliło się we mnie przekonanie, że niektórzy „tekściarze” to poeci z krwi i kości. Mówiący językiem niewydumanym i zrozumiałym dla wielu, a jeszcze do tego w niezwykle przyjemnej dla ucha formie. Niedoceniani, zauważani przede wszystkim przez ludzi, którzy kochają muzykę. Ciekawe, że właśnie w tym środowisku, wśród artystów i dziennikarzy, Nobel dla Boba Dylana spotkał się ze zrozumieniem. I nie chodzi o to, że muzyce oddano to, co jej się należało, jak pisał Bartek Chaciński. Jest wiele innych nagród, które stworzone są by podkreślić ważną rolę muzyki. Chodzi o to, że osłuchani z Bobem Dylanem doskonale wiedzą, że jest średnim gitarzystą i takim sobie wokalistą, a siła jego twórczości tkwi właśnie w słowach. 

Oczywiście, że piosenki to nie poezja. Tak z czystej definicji i nie ma co na siłę udowadniać, że to jedno i to samo. Muzyka w piosence jest ogromnie ważna i osobiście sądzę, że teksty bez niej tracą. Czasami więcej, czasami mniej. Z Bobem Dylanem sytuacja jest wyjątkowa, bo jego teksty w większości bronią się  bez niej. To nie jest proste, tak operować słowami by stanowiły całość z muzyką, a jednocześnie mogły istnieć i bez niej.  Dylan pisze też wiersze i poematy, ale nie za to dostał Nobla. Dostał go za tę wielowymiarowość piosenkowych tekstów.  

Trochę przewrotnie moją ulubioną piosenką Boba Dylana jest „I’m not there”, utwór powstały w 1967 r. i niepublikowany przez lata. Ukazał się dopiero w 2007 r. na ścieżce dźwiękowej do filmu o tym samym tytule. Ponieważ sam Bob Dylan nigdy nie wykonał tego utworu na żywo, jego dokładny tekst pozostaje tajemnicą. W oryginalnym nagraniu ciężko rozpoznać niektóre słowa, prawdopodobnie dlatego, że Dylan improwizował. Piosenka ma więc w sobie wszystkie zalety i wady tekstu powstającego pod wpływem chwili. Pewien temat, nie do końca jasną historię, wręcz niekompletną, do tego powstałą z zabawy słowem i muzyką, ich dopasowaniem i niedopasowaniem. Dylan szuka znaczeń słów, daje się im prowadzić. I zostawia słuchacza z domysłami o czym tak właściwie śpiewa. O miłości, śmierci, zdradzie czy opuszczeniu? 

Moja ulubiona piosenka w moim ulubionym wykonaniu zespołu Sonic Youth. Ci którzy czytali „Dziewczynę z zespołu” zgodzą się ze mną, że akurat Thurston Moore może dokładnie wiedzieć, o czym jest ten tekst. ;)


Patrząc na dyskusję, która rozpętała się wokół Nobla, nie zdziwiłabym się, gdyby Dylan podśpiewywał sobie pod nosem „I’m not there”. On nie potrzebuje tej nagrody i jest sporo prawdy w internetowych żartach, że powinien ją dostać w odrębnej kategorii, po prostu za bycie Bobem Dylanem. Tradycyjna literatura potrzebowała pewnie tego Nobla bardziej. Szwedzka Akademia w jakiś sposób też, bo przynajmniej pozbyła się zarzutów, że nie nagradzają popularnych osób i są bandą skostniałych starców. Dla mnie ten Nobel jest potwierdzeniem, że trzeba mieć otwarte serce i umysł, słuchać i patrzeć, bo dobre teksty i ważne opowieści można znaleźć wszędzie. Niekoniecznie na papierze. 

P.S. Jedyne czego żałuję to że Bob Dylan nie jest kobietą. On albo któryś z pozostałych tegorocznych laureatów. 

Zdjęcie pochodzi ze strony rogerebert.com. Przedstawia aktorów grających w filmie "I'm not there" sześć postaci inspirowanych Bobem Dylanem.

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 40

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 40

W tym tygodniu gruchnęła wieść, kim jest Elena Ferrante. Artykuł opublikowany przez The New York Review of Books wywołał ogólnoświatową dyskusję i emocje od oburzenia po wzruszenie ramion. Nastroju nie poprawiły wieści ze Sztokholmu, a właściwie ich brak. Na kolejnego noblistę musimy poczekać do 13 października. A co poza tym?
  • Frankfurter Allgemeine Zeitung pisze o ciekawym e-booku, antologii tekstów młodych autorów, którzy oprócz liter wykorzystują wszystkie możliwości techniczne książki elektronicznej. Ciekawy pomysł, ale chyba nie do końca udany. 
  • W The New York Times recenzja jednej z książek nominowanych do Bookera "All that man is".
  • O Fanny Burney i jej pamiętnikach z XIX w. możecie poczytać w The Guardian. Virginia Woolf podobno powiedziała o niej "mother of the British fiction".
  • 40 okładek do "Frankensteina" doprowadzi Was do łez i histerycznego śmiechu. 
  • I na koniec odrobina sztuki, Guerrila Girls otworzyły w Tate Modern departament skarg. Jeżeli akurat jesteście w Londynie, możecie podzielić się swoimi troskami. 

Zdjęcie tygodnia biblioteka British Museum, Londyn, Wielka Brytania.
Źródło: bestourism.com



O autobiografiach sportowców

O autobiografiach sportowców

Jeżeli ktoś nie wie, jakim cudem wpadłam na pomysł czytania autobiografii sportowców wyjaśniam, że to wszystko wina Andre Agassiego. Na swoim koncie mam przede wszystkim książki o rugbystach, o których w Polsce za dużo się nie mówi. Nie będę Was więc zanudzać szczegółami o sporcie, ale opowiem o tym, jak takie książki są napisane i dlaczego daleko im do wybitności. Wpis jest bogato okraszony zdjęciami oraz informacyjnie video. Będzie też muzyka.

Andre Agassi „Open”

To pierwsza autobiografia sportowca jaka wpadła w moje ręce. Jeżeli czytaliście o niej same pochlebstwa, to są one prawdziwe. Jest naprawdę dobra. Nie jest tajemnicą, że sportowcy nie piszą autobiografii sami, ale we współpracy, najczęściej z dziennikarzami, którzy widnieją potem na okładce jako współautorzy (czasem drobnym drukiem). Nie w przypadku „Open”. J. R. Moehringer, którego Agassi zatrudnił do pracy nad książką stwierdził, że to w dużej mierze dzieło samego tenisisty i jego nazwisko nie powinno widnieć na okładce. Taaak, też pomyślałam, że to chwyt marketingowy, ale po kolejnych trzech autobiografiach wiem że nie. „Open” nie jest wybitnym arcydziełem, ale jest w miarę szczerą opowieścią o życiu Agassiego. Zawiera sporo anegdotek i ciekawostek z życia na korcie i poza nim. Czytelnik może też poznać trochę ciemniejszą stronę Agassiego, jego wyskoki jako nastolatka czy epizod z narkotykami.
Książka rozpoczyna się końcem, a kończy początkiem. Taki przewrotny zabieg Agassiego, chociaż nie jakiś wyjątkowo oryginalny. W autobiografiach często można spotkać takie klamry czasowe. Koniec to dla Agassiego ostatni profesjonalny mecz, jaki zagrał (i od jego opisu zaczyna opowieść), a początek to życie ze Steffi Graff i dzieciakami u boku. Wciąż z tenisem w tle, ale jako dodatkiem a nie głównym wypełniaczem. Pomiędzy tymi dwoma punktami rozpięte jest, mniej więcej chronologicznie, życie Agassiego, o którym opowiada w pierwszej osobie. To nadaje jego książce osobistego i szczerego tonu i sprawia, że czyta się ją ze sporym zainteresowaniem. Uwaga, jest w niej trochę słów uznawanych za brzydkie. Jest to też jedyna z książek wydana po polsku.
Przerywnik muzyczny: możecie nie kojarzyć rugby, ale Dr Beats już Wam pewnie coś mówi. Oto świetna reklama z bohaterem kolejnej biografii, z haką* napisaną specjalnie na to przedsięwzięcie: 

Richie McCaw „The real McCaw”

Kolejna autobiografia, po którą sięgnęłam to książka, która na polski nigdy nie zostanie przetłumaczona. Nie wiem czy ktokolwiek, kto nie interesuje się rugby mógłby przez nią przebrnąć. Nie zrozumcie mnie źle: to jest kopalnia wiedzy o samym Richiem, chyba najwybitniejszym zawodniku tej dyscypliny, o kulisach rugby w Nowej Zelandii, o pracy zespołowej, o psychologii sportu, technikach motywacji,  o All Blacks** itp., itd. O ile jednak „Open” jest po prostu dobrze napisane, o tyle w „The real McCaw” wyczuwa się pewną sztuczność. Dziennikarze, którzy współpracują ze sportowcami oprócz rozmów z nimi samymi, rozmawiają też z rodziną, przyjaciółmi, kolegami z drużyny. Głównie po to, by nadać autobiografii chociaż odrobiny obiektywizmu. Nie jestem do końca pewna czy to wina współpiszącego dziennikarza, ale miałam wrażenie, że niektóre z rozdziałów były wciśnięte na siłę, „bo trzeba ludziom powiedzieć coś więcej o Richiem”. Zdecydowanie bardziej podobały mi się te, gdzie czuć było, że jest to w pełni opowieść samego rugbysty. Oprócz sporej hermetyczności oba wydania (nowozelandzkie i światowe) grzeszą obrzydliwymi wprost okładkami. Wiadomo, Richie nie jest najprzystojniejszy, ale naprawdę aż tak źle nie wygląda!

Przerywnik wizualny: porównanie wołających o pomstę do nieba okładek autobiografii Richiego.
Źródło: goodreads.com

Jeżeli chodzi o konstrukcję to znowu mamy tu klamrę. Tym razem główną osią opowieści są Mistrzostwa Świata w Rugby i mecze z Francją. Książka rozpoczyna się od porażki Nowej Zelandii z reprezentacją trójkolorowych w 2007 r. a kończy zwycięstwem w 2011 r. Cztery lata to droga jaką przebywa nie tylko Richie, ale całe nowozelandzkie rugby, trenerzy, działacze, drużyny. Sporo można się dowiedzieć o kulisach ważnych decyzji. Samo życie Richiego poznajemy przy okazji, z licznymi retrospekcjami. Muszę przyznać, że podoba mi się takie podejście do tematu. Przynajmniej trochę przełamuje schemat chronologicznej historyjki.

Jonah Lomu „Jonah. My story”

To chyba najgorsza książka, więc napiszę o niej też i najkrócej. Szkoda, bo Jonah to wyjątkowa postać w historii rugby. Niezwykle utalentowany stał się pierwszą supergwiazdą tego sportu. Niestety choroba nerek uniemożliwiła mu długą karierę. Co gorsza zakończyła przedwcześnie jego życie. Jonah zmarł rok temu w wieku 40 lat. Jeżeli chodzi o konstrukcję to jego autobiografię można zaliczyć niestety do najnudniejszego rodzaju zwykłych chronologicznych opowieści. Jego życie było tak barwne, że wydawać by się mogło, że nie trzeba się uciekać do specjalnych sztuczek i klamr. Niestety, mimo że napisana w pierwszej osobie razi sztucznością. Nie pisał jej sam Lomu i czuć to w każdym zdaniu. Dodatkowo często głos zabierają osoby z otoczenia sportowca (wyodrębniony tekst, inna czcionka), co za pewne ma dodać z jednej strony obiektywizmu, z drugiej przełamać schemat, ale nie wypada to dobrze. Szkoda.

Przerywnik sportowy: jeżeli wydaje Wam się, że rugby to brutalny i głupi sport przypominający futbol amerykański to obejrzyjcie poniższy filmik. Jonah Lomu jako wirtuoz i supergwiazda:

Dan Carter „The autobiography of an All Black Legend”

Jeżeli chodzi o tę autobiografię, nie jestem i nie będę obiektywna. To pierwsza, na którą naprawdę czekałam, bo jej wydanie zapowiedziano, kiedy byłam już fanką rugby. W dodatku współautorem jest przemiły nowozelandzki dziennikarz sportowy, którego teksty czytam z ciekawością. Czy wymyślił coś ciekawego? Chyba tak. Po pierwsze trzeba podkreślić, że autobiografia Dana Cartera (DC) to jeden z tych przypadków, gdzie dziennikarz wziął na siebie większość trudów pracy. Książka powstawała w ciągu 2015 roku, w czasie gdy DC przygotowywał się do Mistrzostw Świata. Dużo trenował, przygotowania i mecze wiązały się z licznymi podróżami, a oprócz tego musiał znaleźć czas dla swojej rodziny: żony i dwójki synów. Panowie zdecydowali więc, że odkryją sporo z kulisów powstawania tej książki. Cały proces pisania jak i przygotowań do mistrzostw możemy śledzić w rozdziałach, które tworzą „pamiętnik ostatniego roku”. Opatrzone są konkretną datą, miejscem, w którym akurat był Carter i sposobem w jaki panowie się komunikowali. Dzięki temu możemy prześledzić drogę jaką pokonał sportowiec by móc zagrać na mistrzostwach, a potem poznać atmosferę i wszystko, co towarzyszyło mu podczas meczów grupowych aż do finału. Smaczku całości nadaje fakt, że w momencie tworzenia książki nie było wiadomo, jak skończy się ta historia, a sama końcówka powstawała na bieżąco. Dzisiaj już wiadomo, że happy end nastąpił a sam Dan Carter mocno do tego się przyczynił (za co wyróżniono go tytułem najlepszego zawodnika finału i całego roku 2015 r.). Pomiędzy wpisami z pamiętnika znajdziemy całkiem zwyczajne, ułożone chronologicznie opowieści z życia sportowca od najmłodszych lat do tego wymarzonego zwieńczenia kariery w drużynie All Blacks. Porządnie napisane, ale raczej dla fanów rugby. 

Na koniec wsparcie estetyczne: Dan Carter na meczu z Argentyną, czerwiec 2015, Christchurch.
Źródło: pinterest.com
 

No dobrze, ponudziłam Wam o sporcie, o którym mało kto słyszał i co z tego wynika. Jeżeli chodzi o książki to okazuje się, że całkiem sporo.
Przede wszystkim skoro autobiografii sportowcy nie piszą sami, bardzo ważne jest, kto im w tym pomaga. Opisałam tu przykłady z Nowej Zelandii, ale zwłaszcza w Ameryce ogromne znaczenie ma nazwisko dziennikarza. I nie chodzi tu tylko o styl, ale także o formę a nawet i treść. Niektórzy bardziej skupiają się na karierze, niektórzy na życiu prywatnym.
Poza tym, to nie są arcydzieła. Ba, to często nie są nawet dobre książki. Trzeba więc sięgać po nie z rozwagą, albo po te naprawdę dobre (jak „Open”), albo po te z których chcemy się czegoś dowiedzieć (jak moje lektury o rugbystach).
Ważne jest też, w jakim momencie kariery jest portretowany sportowiec. Po pierwsze dlatego, że autobiografia dwudziestokilkuletniego piłkarza nie będzie nigdy stanowiła zamkniętej całości. Po drugie, Ci, którzy skończyli karierę mogą poświęcić pisaniu więcej czasu. I siłą rzeczy mają większy dystans do tego, co ich spotkało, co moim zdaniem może książce tylko pomóc.
I na koniec, autobiografia to raczej nie jest pole do eksperymentów formalnych. Ciężko wymyśleć oryginalny sposób opowiadania historii, w których chronologia jest bardzo ważna. Często też takie eksperymenty są po prostu nieudane (jak np. u Jonah Lomu). Zauważcie też, że jeżeli chodzi o okładki to panuje tu wręcz śmiertelna nuda. Musi być zdjęcie bohatera en face.
Wychodzi na to, że o autobiografiach nie mam najlepszego zdania. Pozostaję jednak niepoprawną optymistką i wierzę, że przeczytam jeszcze jakąś, która naprawdę mi się spodoba. Może Rogera Federera?

*haka – tradycyjny taniec Maorysów wykonywany w różnych sytuacjach, najbardziej znana jest jej wojenna wersja wykonywana przed bitwą, jej celem było zastraszenie przeciwnika, zademonstrowanie siły i determinacji; dzisiaj hakę wykonują drużyny sportowe przed meczami, może też być elementem honorowego powitania ważnych gości, uczczenia wydarzeń, uznania osiągnięć. Często wykonuje się ją podczas pogrzebów.

** All Blacks – zwyczajowa nazwa reprezentacji Nowej Zelandii, historia jej powstania jest długa i mocno związana z samą dyscypliną nie będę więc nią zanudzać. Dość powiedzieć, że kolor strojów rugbystów nie jest tu bez znaczenia. 

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 39

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 39

Dzisiaj zostanie przyznana po raz dwudziesty Nagroda Nike. W finale, co się bardzo rzadko zdarza, nie ma powieści. Kto więc wygra? Może znowu czas na tomik poezji? Czekanie na werdykt możecie sobie umilić cotygodniową prasówką:
  • W miniony poniedziałek Michel Houellebecq odebrał w Berlinie nagrodę im. Franka Schirrmachera. Z tej okazji Frankfurter Allgemeine Zeitung opublikowało okolicznościowe artykuły, w tym podziękowania, które wygłosił laureat odbierając nagrodę. Nawet jeżeli nie znacie niemieckiego, zajrzyjcie do artykułów. Michel się uczesał!
  • Dzisiaj rozpieszczam czytelniczki i czytelników bloga i tym, którzy kochają Czechy podrzucam bardzo ciekawy wywiad z Ivanem Klimą
  • A na koniec coś wyjątkowo miłego dla oka, przepiękne zdjęcia z lotu ptaka, a właściwie z kosmosu

Zdjęcie tygodnia: Biblioteka i dom gościnny Hemmelig Rom, stan Nowy Jork.
Źródło: mashable.com


Copyright © 2016 Niekoniecznie Papierowe , Blogger